Wydaje mi się, że tak niedawno pojechałam pierwszy raz w Beskid Niski. Pamiętam swoje nieśmiałe wejście w te góry. To wrażenie, że niebo ciężkie od szarych chmur zaraz przysiądzie na grzbiecie góry. I drogę przez Bartne: zasłoniętą deszczem cerkiew, kamienne krzyże, chałupy...
Był pierwszy dzień kalendarzowej jesieni, za oknem deszcz i ryki jeleni, a w schronisku ogień na kominku, moje okrągłe od zdziwienia oczy i wypowiedziane przez kogoś w trakcie rozmowy zdanie o kursie przewodnickim. Nawet nie opowieść. Po prostu kilka słów. Nie wiedziałam wtedy, że te słowa we mnie zostaną. Że przypomną o sobie w jakiś szary wieczór, że będą mnie mamić, kusić, intrygować. Że zawiodą mnie do Warszawy (no i co z tego, że do Warszawy nie jest zbyt blisko) i że w końcu będę mogła przypiąć sobie małą trójkątną blachę. Jestem przewodnikiem. Pomimo braku koła przewodnickiego w Poznaniu. Pomimo dezaprobaty i zdziwienia znajomych. Pomimo samej siebie.
Czego się wtedy spodziewałam? Nie wiem. Co sobie wyobrażałam? Niewiele. Czy miałam pojęcie jak to będzie? Żadnego. Raczej nosiłam w sobie przeczucie przygody i dobrej zabawy.
I się nie zawiodłam, bo gdy spoglądam wstecz, na tamten nieodległy przecież czas, mogę się tylko uśmiechać.
Wycieczka na zapoznanie
Dla wielu z nas był to Wyjazd Pierwszych Razów: uczenia się mapy, robienia panoramek, nieśmiałych prób prowadzenia, spania w letnim śpiworze przy ?10oC, pytań gdzie jesteśmy i licznych dobrych rad: gdy słyszysz, że ludzie się potykają ? zwolnij, na mapie pokazujemy wskaźnikiem, jeden ?got? to sto metrów podejścia lub jeden kilometr po płaskim, zawsze mówić grupie, co robimy w danym momencie, unikaj jarów, trzymaj się grzbietów.
To tylko niektóre z zaleceń, które mniej lub bardziej skrzętnie próbowaliśmy zapamiętać i wprowadzić w życie. Na ile nam się to udawało przekonaliśmy się na zimówce.
Zimówka 2-10.II.2002
Olchowiec ? mały koniec świata, właściwie nie widywany za dnia. Łemkowska chyża bez prądu, z wodą noszoną ze studni. Średnia snu: cztery godziny na dobę. Niekończące się potoki półsłówek wymyślane przez kursantów. Przemoczone, nigdy nie wysychające buty suszone z uporem na małym piecu. Rodzące się między ludźmi sympatie i ciche porozumienia.
Dzień 2
Fajny dzień: słoneczny i na nartach. Wszystko byłoby dobrze, gdyby przy zjeździe z Baraniego nie rozwalił mi się but. Od tego momentu głównie żałuję, że nie jestem wyższa, może zapadałabym się wtedy tylko do kolan? Zapadam się w śniegu, wygrzebuję, zapadam, wygrzebuję, zapadam, wygrzebuję... I staram się nie myśleć, że od śniadania jedliśmy tylko kilka kostek czekolady, a już jest pora kolacji i do chaty daleko.
Dzień 4
Narty zostają w kącie. Słońce przygrzewa i śniegu jest tak mało, że musielibyśmy je cały czas nosić.
Dziś mamy za zadanie obejrzeć przynajmniej jeden ikonostas. Rzecz wydaje się banalnie prosta, gdy patrzy się na trasę która prowadzi przez: Krempną, Kotań, Świątkową Małą i Wielką. Nie należy jednak zapominać, co Kursant potrafi. Skończyło się na zobaczeniu z zewnątrz cerkwi w Krempnej i Kotani, oraz z daleka i w biegu cerkwi w Świątkowej. Może to przez ten atak śmiechu, którego dostaliśmy na środku drogi przypominającej oblodzeniem tor bobslejowy? Tylko dlaczego prowadzący nie śmiał się razem z nami? Czyżby dlatego, że go nie było? A może to wina Koziego Wierchu, który ponoć było widać podczas panoramki? Albo tej Suchani, która na nas czekała w środku nocy?
Wieczór to już utarty schemat: katecheza (na której nikt nie może spać), referat (na którym przysypiają wszyscy oprócz referującego), czekanie na herbatę (której zawsze jest za mało, bo woda nie chce się zagotować).
Dzień 5
Mam prowadzenie razem z Marcinem. Najpierw Marcin: udało mu się ominąć Wapno, bo poszliśmy nie w tę stronę co trzeba. A potem ja: udało mi się ominąć Ostry Dział, bo poszłam nie do końca w tę stronę co trzeba. Gardło mnie boli i coraz trudniej mi mówić, a Marcin ma nas zaprowadzić jeszcze na Wapno, to które ominęliśmy rano. Maciek zaproponował mi szybki powrót do domu, ale się nie zgodziłam. Głupia. Z tego Wapna pamiętam tylko mgłę, i że szłam, bo nie mogłam się położyć, no i jeszcze, że dostałam prowadzenia, no i że mi je w końcu zabrali.
W efekcie znów wróciliśmy do chałupy po północy.
Dzień 8
Dzisiaj wyjazd. Pierwszy raz od przyjazdu widzę chatę w dziennym świetle. Pakujemy się, sprzątamy, zastanawiamy się skąd mamy tyle czarnych skarpetek do których nikt się nie przyznaje i idziemy do muzeum. Czy można za dnia, idąc przez wieś, skosić jara? Ano można. Nam się udało, bo szliśmy na skróty.
I już zaraz wyjazd. I jednocześnie przyjazd ostatniej grupy zimówkowiczów. My zadowoleni, oni niepewni, co ich czeka. My niedomyci, oni czyściutcy. My bogatsi o nowe doświadczenia, oni nawet nie spodziewający się czego się nauczą. My... Oni... Kurs 2001/2002.
Chrześcijańskie Tradycje Podkarpacia. 23-24.03.2002 Beskid Makowski
1. Zbliża się 24:00, a my ciągle nie możemy znaleźć tej wiaty, w której mamy nocować. Dookoła tylko śnieg, pola, łąki i lasy oraz jakaś wieś majacząca niedaleko. A wiaty nie ma. Za to wieje i pada śnieg. Tydzień wcześniej na Pogórzu Ciężkowickim, wygrzewaliśmy się w słońcu i roztkliwialiśmy nad kwiatami, a teraz bawimy się w bałwany. Dlaczego?
Wiata zniknęła, więc idziemy szukać stodoły. Późna noc zamknęła wieś na klucz i nawet psy nie reagują na nasz przemarsz. Stodół nie widać, zaraz tam coś majaczy. Idę z prowadzącym jako ?sierotka? i wracamy z tarczą. Mamy do dyspozycji cały dół domu: kuchnię, łazienkę, pokój.
2. Dziś Niedziela Palmowa ? w pośpiechu dokańczamy naszą palmę wielkanocną i ruszamy z nią do Tokarni. Trzeba przyznać, że na tle wszystkich tych barwnych i starannie wykończonych palemek, nasza prezentuje się dość oryginalnie. Przypomina wielką zieloną miotłę więc nic dziwnego, że wzbudza powszechne zainteresowanie. Przed kościołem i w kościele tłumy ludzi z barwnymi palemkami i palmami kilkumetrowej długości. Nawet padający śnieg wydaje się nabierać kolorów od tych barw. Po mszy podchodzi do nas jakaś kobieta i w ciepłych słowach wyraża się o naszej palmie. Mówi nam też o tradycji, która głosi, że kogo się taka poświęconą palmą uderzy, temu szczęście będzie sprzyjać przez cały rok i że ona w związku z tym miałaby taka prośbę... No to rozdajemy szczęście na prawo i lewo: sobie, kursantom z Krakowa, tutejszym mieszkańcom.
Przejście letnie 29.06-14.07.2002 r., Bieszczady
29. VI
Na bazie w Jasielu jak zwykle zieleń i święty spokój. To co dzieje się w nas to już inna sprawa. Aśka siedzi obok mnie i chyba z dziesiąty raz słyszę: żebym tylko nie dostała jutro prowadzenia. Żebym tylko nie dostała jutro prowadzenia.... Kiedy kadra ogłasza, kto jutro prowadzi, Aśka tylko kręci głową i z rezygnacją sięga po mapę i przewodnik.
30 VI
Fajnie się zaczyna. Idę z Jurkiem w tak zwanej Samodzielnej Grupie Operacyjnej. W Moszczańcu oddajemy się błogiemu lenistwu czekając na autobus. Na Dyszowej szukamy buraka, ale się z nim minęliśmy i zeszliśmy dokładnie tak jak powinniśmy. Nad Jeziorkiem Duszatyński urządzają sobie nocne tańce setki świetlików. Cudnie to wygląda.
4 VII
Znów jestem w SGO. Tym razem na prowadzeniu Jędrka. Kiedyś przejście Otrytu bez zabłądzenia uznawane było za nie lada wyczyn. Dziś sieć leśnych dróg odbiera nadzieję na problemy z orientacją. Nie martwi nas to jednak nadmiernie, bo jak do tej pory na brak krzala nie mogliśmy narzekać. Kiedy schodzimy do Chmiela, zaczyna padać. Konie przeczekują deszcz pod starą, powykręcaną jabłonką. Nas zaprasza na podwórze właściciel koni. Gdy się trochę przejaśnia, uzupełniamy zapasy wody i nie zważając na deszcz urządzamy sobie kąpiel w Sanie. Przyjemnie tak taplać się w ciepłej wodzie, zmywać z siebie zmęczenie, niewyspanie i błoto.
Deszcz towarzyszy nam przez resztę dnia. Mżawka przemienia się w deszczyk, deszczyk w deszcz, a deszcz w ulewę. Przemoczeni docieramy na miejsce noclegu i nawet nie jesteśmy specjalnie zaskoczeni słysząc: manewry.
4-5 VII
Nie da się ukryć, że ich przebieg był bardzo daleki od oczekiwań kadry. Wieczorem dano nam to wyraźnie do zrozumienia. No ale od początku.
Sierotka na deszczu ? to ja. Chłopaki rozbijają namioty. Do jednego plecaki, do drugiego my: ja, Darek, Artur, Jędrek. Na kolację woda z butelki i suchy chleb. A rano słońce i pobojowisko dookoła namiotu: to jakaś siekiera, to puszka z jedzeniem, to sosik itp. Zbieramy to wszystko i zabieramy. I pęczniejemy. Narastającym w nas powoli buntem. Efekt? Dwie pary manewrowe zmieniły się w jedną grupę, która na dodatek przyciągała i wchłaniała okresowo i inne dwójki. Zmodyfikowaliśmy też radykalnie trasę manewrów. Zaczęło się od tego, że nikt nas nie chciał zabrać na stopa. Czemu się nie dziwię, bo ani my, ani nasz dobytek rozłożony dookoła do przesuszenia, nie wyglądaliśmy zachęcająco. Doczekaliśmy się w końcu autobusu i już nie dało się dłużej zwlekać, trzeba było wejść na jakąś górkę. Przebiliśmy się przez wieś, wysokie pokrzywy, gęste jeżyny i po jakiejś godzinie postanowiliśmy zregenerować nasze nadwątlone siły. Najpierw jedzenie, a potem Kosowiec. Nasz posiłek nie był zbyt urozmaicony. Jedynym odstępstwem od kanapek z żółtym serem i pasztetem były dwie kanapki z ćwiartki chleba. Też z serem i pasztetem. I gra o jedną z nich w złośliwca. Kto wygrał? No kto mógł wygrać, jeśli w naszej sześcioosobowej wtedy grupie była tylko jedna dziewczyna? Ech...
Po jedzeniu poniosło nas na Kosowiec. A z Kosowca na mostek na potoczku, gdzie urządziliśmy sobie zabawę w misie-patysie. Radosną atmosferę zmroziło nieco pojawienie się naszej kadry, która przemaszerowała przez mostek nie rzucając nam nawet jednego chłodnego (choćby) spojrzenia. Odczekaliśmy chwilę i pomaszerowaliśmy do Nasicznego. Oczywiście nikogo na bazie nie było, więc postanowiliśmy zagospodarować nadmiar czasu i poszliśmy na herbatę na przełęcz Przysłup.
To były bardzo udane manewry. Przynajmniej według naszej czwórki.
Na to co powiedziała nam na ten temat kadra, lepiej opuścić zasłonę milczenia.
7 VII
Doczekałam się prowadzenia. Zaczęło się wielką akcją pod hasłem: Gdzie jest but Izy? Zbiorowe poszukiwania nie przyniosły pożądanego rezultatu. Iza rozpoczyna indywidualną działalność, a my grupowo idziemy zobaczyć, co ciekawego jest na Grandysowej. Po kilkunastu minutach Szczawiu stwierdza, że źle się czuje i wraca. Zostało nas już bardzo mało, co wcale nie jest takie złe, bo idziemy dziś praktycznie bez jedzenia. Dlaczego? Tego chyba nikt nie wie. Mam o tyle dobrze, że moja grupa jest mniej liczna niż grupa Tomka (obecnego ?żarciowego?) i ma mniej chłopaków, więc mamy szanse nie być głodni.
Gdyby nie ilość asfaltu do Beniowej szło by się całkiem miło. Niestety nie mogliśmy skorzystać z dojazdu busem, bo kadra stwierdziła, że za dużo już tego dobrego i wprowadziła zakaz. Co prawda nie obowiązywał on zbyt długo i został szybko zniesiony, ale co sobie w jedną stronę ?poasfaltowaliśmy? to nasze. Przynajmniej wzrosły nasze szanse na uzyskanie AOT (Asfaltowej Odznaki Turystycznej). No to szliśmy. I szliśmy. I szliśmy. I szliśmy. Przy torfowisku zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek. W Beniowej zapadła decyzja o wcześniejszym powrocie Darka, który miał zorganizować nam transport powrotny (Ufff...). Gdzieś w Worku znów zasiedliśmy do skąpego, ale bardzo pożywnego posiłku. Dogoniła nas wtedy grupa Tomka. Maszerowali szybko. W ich oczach widać było głód. W ich ruchach widać głód. Ich usta krzyczały: JEŚĆ!!!! Zjedli skórki od ogórka, wylizali puszkę po rybkach i słoik od dżemu i pomknęli dalej.
Pamiątką po prowadzeniu Tomka została piosenka ułożona przez Jędrka, Artura i Marcina (śpiewać na melodię piosenki ?Winnoczok?).
Marzy mi się micha pawia i kubek herbaty
Puszka śledzi, Czekolada, Kluski jak u taty
Który z kursantów mielonkę w plecaku chowa
To tego kursanta wrzucimy do ?rowa?.
Żarcie było, żarcie było, Micha pawia
Żarcie było, żarcie było, Czekolada.
Już nie mlaszcze, już nie mlaszcze pełna buzia
Czy Ciebie, czy Ciebie... to nie wkurza?
Załoiłeś, zagłodziłeś dzisiaj całą grupę.
Załoiłeś, zagłodziłeś dzisiaj całą grupę.
Grupa cała tu pod drzewem leży martwym trupem.
Grupa cała tu pod drzewem leży martwym trupem.
Leży martwym trupem, bo już nie ma siły.
Leży martwym trupem, bo już nie ma siły.
Przesadziłeś z tym łojeniem przewodniku miły.
Przesadziłeś z tym łojeniem przewodniku miły.
Przewodniku miły, dalej nie pójdziemy
Przewodniku miły, dalej nie pójdziemy
Choćbyś nas wołami ciągnął tutaj zostaniemy
Choćbyś nas wołami ciągnął tutaj zostaniemy
9 VII
Nocleg niedaleko szczytu obiecuje widokowy wschód słońca. Kto chętny? O której trzeba wstać? Ogólny gwar przerywają ogłoszenia kadry. To informacje dla wszystkich tych, którzy potraktowali manewry inaczej: dla mnie, Jędrka, Darka, Artura, Marysi, Szczawia, Budynia, Marcina, Jurka, Łukasza P. Będziemy mogli wykazać się na nocnych manewrach. Długość trasy, a co za tym idzie, ilość snu jest wprost proporcjonalna do stopnia odchylenia od należytego wykonania poprzednich manewrów. Dla mnie, Darka i Artura dodatkowa niespodzianka w postaci prowadzenia w dniu następnym.
Karne manewry.
Jedni układają się do snu, inni pakują plecaki i z mapami w garści odmeldowują się u kadry. Jestem w parze z Darkiem. Trasa naszych manewrów pokrywa się na początku z moją jutrzejszą trasą. Lubię takie noce ? po upalnym i męczącym dniu to sama przyjemność tak sobie iść i czuć orzeźwiające podmuchy wiatru.
Szukanie cmentarza w Strubowiskach, spanie na przystanku i uczenie się do prowadzenia stanowiło zabawną odmianę. Trochę gorzej było na podejściu pod Jasło. Byliśmy już zmęczeni, więc jak tylko dotarliśmy na miejsce noclegu, wywlekliśmy z namiotów karimaty i tak jak staliśmy, nie zważając na słońce i jagody w których się układamy, poszliśmy spać.
11 VII
Pobudka miała być o ósmej. Kto ją zrobił? Nie mam pojęcia. Na pewno nie ja. Zbieram moją i idziemy prostą, znajomą drogą. Szłam nią przecież w nocy, kilka godzin temu. Za Małym Jasłem skręcam w prawo, pokazuję miśka, który utworzył się z chmur i.... nagle odkrywam, że jestem w lesie, trzymam w ręce kompas i idę nie w tym kierunku, co trzeba. Chyba usnęłam w marszu!!! Otrząsam się ze snu i koryguję kierunek. Idziemy na lody do karczmy Biesisko. Lody zostają okraszone opowieścią o kolejce wąskotorowej (nawet całkiem przytomnie opowiadałam) i zbieramy się do wyjścia. Zaczyna padać. Gdzieś w oddali grzmi. O! Już grzmi blisko nas. Następuje modyfikacja planu i zamiast w góry iść, czekamy na autobus. To było całkiem miłe czekanie ? zwłaszcza dla chłopaków, którzy kupili od dostawcy mrożonek pudełko lodów (12 szt? 24 szt?) i wszystkie je w tym czasie zjedli.
W Dołżycy nastąpił mały konflikt pomiędzy instruktorem a prowadzącym i testowaliśmy odmienne sposoby realizacji planu. Co w praktyce sprowadziło się do wchodzenia na przełęcz różnymi stronami potoku. Przy czym my Adasia widzieliśmy, a on nas nie.
W Łopience jak zwykle jest swojsko. Przy orzeźwiającej herbacie, którą częstują nas bazowi, dzielimy się wrażeniami. Okazuje się, że tylko Darek nie poddał się działaniu snu. Artur popadł w senny letarg opowiadając o cerkwi w Łopience. Za chwilę koniec prowadzenia. Hurrra!
12 VII
W Cisnej znów dostaję prowadzenie. Patrzę na Adama przekonana, że żartuje. Jednak nie, Jacek pociesza mnie: widocznie coś im się nie podoba w twoim prowadzeniu. Hm! Cóż tu dodać!
Na Hyrlatą docieramy w gęstej mgle. Teraz już tylko zejście do Solinki. W pewnej chwili Adam, klepie mnie w ramię i pokazuje coś z przodu. Staję na palcach, by lepiej widzieć i jednocześnie dobiega mnie szept Adasia: to chyba niedźwiedź! Hm... moja niezbyt rozległa wiedza z zakresu zoologii podpowiada, że to co widzę faktycznie przypomina tyłek niedźwiedzia. Rezygnujemy z bliższego poznania tego gatunku bieszczadzkiej fauny i na palcach wycofujemy się na główny szczyt...
13 VII
Wola Michowa ? dziś ta miejscowość oznacza dla nas coś więcej niż tylko miejsce noclegu. To miejsce zakończenia przejścia. Dowiemy się jak oceniono nasze dwutygodniowe zmagania. Siedzimy w towarzystwie Skrzyniarza przy ognisku i czekamy na swoją kolej. On nam nie każe się przejmować, a my z napięciem czekamy na osoby, które odmeldowują się u kadry i kierownictwa kursu. Nie wszyscy mają powody do radości. Coraz więcej osób może iść spać, staram się nie usnąć, czekając na swoje ?S?. Wreszcie i ja mogę spokojnie zamknąć oczy. Budzi mnie walenie w jakiś garnek czy też wiadro i głos niosący się ponad tym hałasem: ?myślicie, że druhna Kasia głupia jest? No który spróbuje podejść? Myślicie, że tak łatwo zdobyć stanik druhny Kasi?? Gdzie ja jestem? Po co mi biustonosz Kasi? Jakiej Kasi? Ach, to jakaś harcerska gra. Z ulgą odetchnęłam kiedy ktoś spacyfikował druhnę Kasię. Nie był to jednak koniec zabaw, tylko zrobiły się one nieco cichsze: szu, szu między krzakami i budynkami. Mam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy. Podnoszę głowę: na tle drzewka majaczy jakaś postać i szepcze żałośnie: ale macie dobrze. Nie musicie bawić się w te głupie gry...
To był niesamowity czas. Dziękuję.